Papier cenny i cierpliwy
- Szczegóły
- Kategoria: Rynek antykwaryczny
Polskie zabytkowe dokumenty i książki często kosztują grosze i nie cieszą się zainteresowaniem, jakiego można by się spodziewać w kraju pozbawionym tak wielu pamiątek i źródeł przeszłości. Jednak za niektóre perły trzeba już płacić fortunę. Wkrótce będzie zapewne jeszcze drożej.
Wojciech Kochlewski, opozycjonista w PRL i bibliofil niemal od dziecka, był w szoku, gdy osiem lat temu na aukcji w Bydgoszczy paczkę 72 aktów prawnych Sejmu Wielkiego na czele z pierwodrukiem Konstytucji 3 maja kupił po cenie wywoławczej 6 tys. zł. Stało się to przy zerowym zainteresowaniu kolekcjonerów i największych polskich bibliotek jak Narodowa czy Ossolineum. Wyszło średnio po 83 zł i 33 grosze za każdy dokument, podczas gdy pierwodruk niewiele starszej amerykańskiej Deklaracji Niepodległości na aukcji w USA poszedł za ponad 8 mln dolarów.
– Takie dokumenty, bardzo cenione na Zachodzie, nie cieszą się taką samą estymą u nas w kraju. Dotyczy to również druków z punktu widzenia historii Polski najważniejszych. To przecież jedyna konstytucja uchwalona przez grupę ludzi, która ograniczała swoje prawa, a to ewenement na skalę światową. Pierwodruk Konstytucji 3 maja powinien być świętością narodową – nie kryje oburzenia Kochlewski.
Jeszcze bardziej oburza go inna rzecz. Nie wiadomo, ile zachowało się rękopisów Konstytucji, pierwodruków i wczesnych wydań dokumentu. Nikt nie próbuje nawet tego ustalić, zinwentaryzować i zebrać. Tylko raz w roku, gdy przychodzi 3 maja, los dokumentu na chwilę się odmienia. Media trąbią o ważnej rocznicy, historycy dyskutują na sympozjach, a zachowane egzemplarze wystawiane są na widok publiczny. W drogę wyruszają dwa najcenniejsze okazy przechowywane na co dzień w szafach pancernych w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie. To rękopisy z podpisami marszałków Kazimierza Nestora Sapiehy i Stanisława Małachowskiego oraz deputatów, czyli senatorów i posłów opracowujących konstytucję. Jeden z nich pochodzi z kancelarii Wielkiego Księstwa Litewskiego. Aresztowany przez Rosję, wrócił do Polski na mocy traktatu ryskiego z 1921 roku. Drugi pochodzi z archiwów Potockich. Co roku przy jednym z nich, zamkniętym w szklanej gablocie w galerii Kordegarda naprzeciw Pałacu Prezydenckiego, staje warta honorowa, a wraz z tłumem warszawian rękopis odwiedza najwyższy urzędnik w państwie. Każdy, kto oczekuje czegoś zjawiskowego, bogato oprawionego czy złoconego, może się rozczarować. To ubranych w dość surową skórę obustronnie zapisanych pięć kartek formatu A3 ustawy rządowej, czyli konstytucji uchwalonej 3 maja 1791 roku, plus liczne akty prawne ją poprzedzające, jak ustawa o miastach. Pięć kartek to wydawałoby się niewiele jak na drugą na świecie i pierwszą w Europie ustawę regulującą prawa i obowiązki obywateli oraz organizację państwa. Jednak amerykańska Deklaracja Niepodległości zmieściła się na jednej stronie.
Corso, przybywaj!
Na razie wiadomo, że zachowało się pięć rękopisów konstytucji, w tym jeszcze jeden przechowywany w AGAD. To praegzemplarz, bez podpisów, coś w rodzaju wersji próbnej. Tymczasem pierwotnie istniało co najmniej kilkadziesiąt manuskryptów. Świadczy o tym relacja sekretarza Sejmu Franciszka Siarczyńskiego, którego ambasador rosyjski Osip Igelstrom dopytywał, w czyim ręku jest oryginał Konstytucji 3 maja. „Na to mu odpowiedział, iż ustawa rządu na kilkanaście rąk przepisaną była, a każdy egzemplarz był stwierdzony podpisami marszałków sejmowych". Do tego dochodzą liczne odpisy ręczne oraz egzemplarze wydawane w dwóch różnych drukarniach w liczbie do 30 tys. Część została zniszczona przez targowiczan, którzy ze szczególną zajadłością poszukiwali konstytucji. Również dla Rosjan był to rewolucyjny akt i przykład jakobińskiej zarazy.
Przez lata historycy, niczym św. Graala, poszukiwali „oryginału", czyli rękopisu z podpisem króla. Jednak taki egzemplarz nie istnieje i najpewniej nigdy nie istniał. Król nie podpisywał takich dokumentów, tylko np. przywileje.
Zarówno zachowane rękopisy, jak i poszczególne pierwodruki spoczywające w różnych bibliotekach różnią się w wielu miejscach słowami, zawierają różne błędy, literówki, poprawki. Jedne są uwierzytelnione pieczęcią urzędu grodzkiego (wtedy to był już oficjalny dokument i prawo, na które każdy mógł się powołać), inne zaś mają tylko charakter informacyjny, np. zamawiane przez ambasady innych państw. Niektóre wydrukowano przed ostateczną redakcją. W kolejnych wydaniach usuwano już błędy. Widać było duży pośpiech w pracy parlamentarzystów w sytuacji zagrożenia wewnętrznego i zewnętrznego. Uchwalenie Konstytucji 3 maja było de facto zamachem stanu.
Wojciech Kochlewski próbuje ustalić kolejność powstania, liczbę zachowanych egzemplarzy i adresatów. Jednak każdy, kto chciałby wykonać tę tytaniczną robotę, musiałby mieć chyba wsparcie sił nieczystych, jak bibliofil Dean Corso w filmie „Dziewiąte wrota" Romana Polańskiego. Corso specjalizował się w odnajdywaniu starodruków i na zlecenie bogatego kolekcjonera Borisa Balkana szukał pozostałych egzemplarzy księgi „Księgi dziewięciorga wrót do królestwa cieni". Porównując poszczególne egzemplarze, zauważył różnice między rycinami. W przypadku Konstytucji 3 maja można by stworzyć zdecydowanie bardziej wciągający film, choć nie mieszałby w nim już szatan, a trup nie ścielił się gęsto.
Manuskrypty Konstytucji 3 maja znajdują się w doborowym towarzystwie. W zasobach AGAD figuruje gwarantująca wolność wyznania Konfederacja Warszawska z 1573 roku, czy Akt Unii Lubelskiej z Litwą z 1569 roku. Do grona najcenniejszych precjozów sprawujący nad nimi pieczę dyrektor Michał Kulecki dorzuca swój ulubiony akt elekcji Michała Korybuta Wiśniowieckiego. – Nie był to specjalnie udany król, ale dokument jest przepiękny z 127 pieczęci posłów i senatorów – przekonuje. Polscy notable nosili przy sobie specjalne tłoki do odciskania w wosku lub odciskali pieczęć za pomocą sygnetu.
Manuskrypty Konstytucji 3 maja, jak i inne najcenniejsze okazy spoczywają w kasach pancernych, w pudłach ze specjalnej tektury bezkwasowej. Bo naturalny proces zakwaszania się papieru (w efekcie powstają brązowe plamy) to obok zagrzybienia największy wróg archiwistów i kolekcjonerów.
Historia na aukcji
Ile kosztowałby rękopis konstytucji, gdyby odnalazł się jakiś kolejny egzemplarz?
Andrzej Osełko, właściciel Lamusa, największego w Polsce domu aukcyjnego, pośredniczącego w sprzedaży starodruków, zamyśla się na chwilę. – Nie, nie jestem w stanie nawet oszacować, na pewno setki tysięcy złotych, a może i więcej.
Nieoficjalnie wiadomo, że rękopisy są ubezpieczane na ponad milion złotych. Cena byłaby na pewno rekordowa.
Andrzej Osełko nie zgadza się z Kochlewskim. – Tanie i niedoceniane polskie starodruki to już historia. Np. Biblia z tego samego okresu wydrukowana w Krakowie zwykle będzie droższa od swego odpowiednika z Niemiec, bo tam były większe nakłady i uniknięto takich zniszczeń wojennych – mówi. – Oczywiście zdarzają się okazje.
Cena rośnie, zwłaszcza gdy dany eksponat długo się nie pojawiał na rynku i ostrzy sobie na niego zęby kilku zdeterminowanych kolekcjonerów. Wtedy może być bardzo ostra licytacja. Już teraz najcenniejsze polskie dokumenty i książki potrafią osiągać ceny w okolicach 200 tys. zł. Np. „Zielnik" Breyniusa z 1678 roku kupiony został za 180 tys. zł przy cenie wywoławczej 70 tys. zł, a zbiór widoków Zarzecza Magdaleny Morskiej z początków XIX wieku kupiono za 150 tys. zł, licytując od 30 tys. zł. Dziewięć lat temu ten ostatni można było dostać za 13 tys. zł. Nic dziwnego, że bibliofile mawiają: – Nie ma książek przepłaconych, są tylko stracone okazje.
Hitem kolejnej aukcji w Lamusie w czerwcu może się okazać wystawiony za 40 tys. zł rękopis Napoleona – tajna instrukcja dla dyplomatów, w której mowa o propozycji dla Austrii odstąpienia jej pruskiego Śląska w zamian za Galicję dla Polski.
Jednak rekordy cenowe padają za granicą, gdzie kolekcjonerzy mają bogatsze portfele. Za pierwsze wydanie Kopernika „O obrotach sfer niebieskich" na zachodnich aukcjach trzeba płacić 2 mln dol. W cenie są bogato ilustrowane działa botaniczne, np. „Ptaki Ameryki" z lat 20. XIX wieku poszły w Wielkiej Brytanii za 7 mln funtów.
Zdaniem Andrzeja Osełko ceny starych książek są bardziej przewidywalne niż dokumentów. Są to obiekty bardziej powtarzalne, łatwiejsze do porównania, wydaje się dużo zawierających je katalogów. O cenie decyduje stan zachowania, rzadkość, moda. Teraz kolekcjonerzy szukają egzemplarzy kompletnych, zbliżonych do doskonałości. – Ceny idą w górę nawet o 50 – 100 proc. rocznie. W ostatnich latach wzrost ten uległ przyspieszeniu. Niektórzy mają pretensję, że ja to nakręciłem swoimi książkami – mówi Waldemar Łysiak, kolekcjoner i pisarz.
Andrzej Osełko uważa to za przesadę. Tylko wybrane pozycje mogą osiągać taki wzrost. – Jednak w przeciwieństwie do dotkniętego regresem rynku sztuki rzeczywiście mamy tu systematyczny wzrost od lat – dodaje.
Jest jednak wyjątek – zwraca z kolei uwagę Wojciech Kochlewski: – W PRL za piłsudczana się bito, był to owoc zakazany, teraz straciły na wartości.
Najpierw obraz, teraz dokument
O ile do niedawna ton nadawali tacy kolekcjonerzy jak współwłaściciel Hotelu Europejskiego w Warszawie Marek Potocki, Juliusz Wiktor Gomulicki czy Tomasz Niewodniczański, na rynku zaczynają dominować bogaci biznesmeni, którzy często kupują, jak leci, i mają słabą wiedzę. Wielu kolekcjonerów starej daty wypadło z rynku, bo nie są w stanie im sprostać. Nazywają nowych nuworyszami. Również muzea i biblioteki kupują coraz rzadziej i coraz ciężej obejść się im bez sponsorów. Na rynek napływają młodzi ludzie, którzy przede wszystkim chcą robić interesy. – Nowi kolekcjonerzy biznesmeni „nie czują tego prawdziwego wiatru" i mogą się łatwo pomylić. Traktują wszystko jak towar – mówi Andrzej Osełko.
W przeciwieństwie do malarstwa w tej branży wciąż nie ma tu jeszcze ludzi z czołówki listy najbogatszych „Wprost". Dlaczego? To wymaga wiedzy i czasu, którego im wiecznie brakuje, nie jest tak efektowne jak zajmujący pół ściany i kłujący w oczy obraz. – Nie czują potrzeby posiadania w domu pokaźnej biblioteki. Niektórzy kupują wręcz meble imitujące rzędy książek. To barbarzyństwo – mówi jeden ze starszych kolekcjonerów z 40-letnim stażem.
Na odbywające się dwa razy w roku aukcje Lamusa w Bibliotece Narodowej przychodzi 200 – 300 osób, ale kolejnych kilkaset licytuje przez telefon albo wysyła e-mailem oferty z limitem ceny. Coraz częściej kolekcjonerzy dbają o anonimowość i zamiast przychodzić osobiście, wysyłają swoich marszandów.
Skąd precjoza biorą się na aukcjach? Zdarza się, że ktoś odziedziczył kolekcję po dziadku bibliofilu, ale sam nie ma do tego serca. Czasem ludzie przynoszą cenne dokumenty, bo chcą się dołożyć do mieszkania dla wnuczki. Może wyjść z tego całe mieszkanie, ale i wielkie rozczarowanie. Kiedyś kolekcjonerzy chodzili po pchlich targach czy po klasztorach i plebaniach. Ludzie często nie wiedzą, co mają. Kochlewski kupił w paczce za kilkaset złotych kilka starych dokumentów, wśród których poniewierał się druk reklamujący wodę kolońską z 1727 roku. Sprawdził w katalogach francuskich i oniemiał. Tylko ten protoplasta tak irytujących obecnie druków bezadresowych pozostawianych w skrzynkach pocztowych wart był 2,5 tys. euro.
Waldemar Łysiak to jeden z najbardziej poczytnych polskich pisarzy. Kryminały, powieści sensacyjne i historyczne o epoce napoleońskiej przyniosły mu majątek. W latach 70. i 80. czytelnicy ustawiali się po nie w kolejkach. Ma więc za co kupować stare książki i dokumenty. Bo jego prawdziwa pasja to bibliofilstwo.
Już swoją powieść „Szachista" oparł na starym dokumencie z XIX wieku, relacji Beniamina Bathursta, który przybył z Anglii do Wielkopolski, by porwać Napoleona za pomocą mechanicznego Turka, rzekomej maszyny prowadzącej pojedynki szachowe z ludźmi. Naturalnie, w środku siedział dobry szachista.
Pisarz śledzi katalogi domów aukcyjnych. Gdy pojawia się coś, co go zaciekawi, rusza na łowy. Musi być „rarytne", rzadkie i cenne. Do precjozów w jego posiadaniu należy wydany w 1506 roku Statut Łaskiego, pierwsza w historii kodyfikacja prawa polskiego. Opracował go na zlecenie Aleksandra Jagiellończyka kanclerz koronny i prymas Jan Łaski. Waldemar Łysiak zdobył ten dokument kilka lat temu,w Lamusie, po zaciekłej licytacji z byłym szefem Orlenu Zbigniewem Wróblem. Zapłacił 150 tys. zł. Dziś mógłby kosztować co najmniej pół miliona.
Papierowe emocje
Zmarły dwa lata temu król polskich kolekcjonerów Tomasz Niewodniczański mawiał, że dotykając papieru, liter w listach, podpisów, ma niemal erotyczny kontakt z kobietami, które je pisały 200 – 300 lat temu. – Koloseum czy Łuk Triumfalny w Paryżu mogą budzić podziw, ale są zupełnie bezosobowe. Co innego stare dokumenty – uważa Andrzej Osełko.
Odnalezieniu i kupnie każdego wyjątkowo cennego egzemplarza towarzyszą ogromne emocje bibliofilów. Gdy Łysiak zdobył pierwsze wydanie „Trenów", z którego, jak się wydawało, nie zachował się żaden egzemplarz, jak wspomina w książce „Wyspa zaginionych skarbów", dzwonili zachwyceni, żartując: – Teraz, panie Waldemarze, czas na kamienne tablice Mojżesza!
Pierwodruk Trenów leżał między różnymi szpargałami w Pszczynie u rodziny, która nie wiedziała, jaki skarb posiada. Bo bez szalonej pasji trudno być kolekcjonerem rzeczy na pierwszy rzut oka mało efektownych, przegrywających z obrazami czy samochodami. – Nie jestem właścicielem tego, to ja należę do niego – Kochlewski wskazuje na swój imponujący księgozbiór, wykorzystujący każdy milimetr powierzchni domu. Starych książek nie ma jedynie w łazience. Ale chyba tylko z racji dużej wilgoci. Kolekcjonerzy mają w domach hydrometry, a szafy, w których stoją cenne okazy, mają przyciemniane szyby, by światło nie niszczyło zbiorów. Co na to rodziny? – Lepiej tego tematu nie poruszać. Gdy zwracam uwagę, że się kurzy, mąż uważa, że to walka z książkami. Bibliofilstwo polega też na przyglądaniu się książkom i ich głaskaniu, a ja zdecydowanie wolę czytać – dodaje z przekąsem żona Kochlewskiego.
Kiedy kolekcjoner pokazuje mi „Nowe Ateny" ks. Benedykta Chmielowskiego z 1755 roku, nie może ukryć gniewu. – Historycy zrobili z niego symbol ciemnoty i upadku kulturalnego Rzeczypospolitej w XVIII wieku, wyśmiewają go, a to był wykształcony człowiek, a w swojej encyklopedii zamieścił tylko ówczesną wiedzę, której daleko było do obecnej.
I rzeczywiście, zdanie: „Koń, jaki jest, każdy widzi", jest tylko wstępem do szerszej rozprawki, który miał znaczyć nic innego, jak „darujmy sobie opis", bo każdy szlachcic żył w siodle i byłoby to dla niego śmieszne. Za to czyta się świetnie z mnóstwem anegdot, jak ta, że Juliusz Cezar na trzy dni przed swoją śmiercią „konia płaczącego zastał", albo o koniu, który na Węgry sprzedany, „w trzy dni do przeszłego pana się powrócił".
W większości kolekcjonerem zostaje się przez przypadek. Niewodniczański złapał bakcyla, gdy żona kupiła mu w prezencie na warszawskim Nowym Świecie kolorowy miedzioryt „Widoki Damaszku" z księgi Brauna i Hogenberga z 1576 roku. I rzeczywiście zobaczył nowy świat. Potem kupował widoki polskich miast, atlasy, a w końcu rękopisy Adama Mickiewicza. Jako dyrektor finansowy wielkiego browaru Bitburger, należącego do rodziny żony, dysponował, jak na warunki polskie, ogromnymi środkami. Z kolei Andrzej Osełko uległ jako dziecko urokowi starych książek, które dostawał od babci.
Tylko Waldemar Łysiak zamiłowanie do napoleoników i starych dokumentów odziedziczył po ojcu. W PRL kilkuletniego Waldemara zabierał do antykwariatów. – Na początku przeglądałem głównie te kowbojskie – wspomina.
Z mlekiem matki wyssał swoje zamiłowanie Wojciech Kochlewski, którego przodek w XVII wieku w testamencie zostawił bibliotekę trzem synom, a każdej z trzech córek zostawił po biblii brzeskiej – kosztowała tyle co dobra wieś. – Podczas moich pierwszych wagarów w podstawówce poszedłem do księgarni i zafrapowała mnie książka, w której na ilustracji pilot skacze na spadochronie do góry zamiast w dół. Okazało się, że strona była odwrotnie wklejona. Przesiedziałem tam cały dzień. Potem rodzice dawali mi pieniądze na obiad, a ja do księgarni czy antykwariatu – wspomina Kochlewski.
Niewodniczański swoją ogromną kolekcję poloników podarował Muzeum Zamku Królewskiego. Waldemar Łysiak przekazał „Treny" Kochanowskiego Bibliotece Kórnickiej PAN, czyniąc się tylko dożywotnim depozytariuszem. Czasem dokumenty odbywają zaskakującą drogę, jak polska korespondencja z XVIII wieku, którą przekazali AGAD mormoni z Uniwersytetu w Utah. Ale ruch może się wkrótce zacząć odbywać i w drugą stronę. Rodziny m.in. Branickich czy Tarnowskich domagają się zwrotu zagrabionych w PRL zbiorów.
Papier bardzo wartościowy
Do zbierania starych dokumentów, listów, grafik czy książek dołączyło niedawno kolejne hobby. Tak naprawdę zrodziło się dopiero w latach 70. na Zachodzie. Leszek Koziorowski, wspólnik w kancelarii Gessel, zainteresował się kolekcjonowaniem akcji i obligacji w 1994 roku, zaraz po zatrudnieniu się w Komisji Papierów Wartościowych. Łączyło się to z jego inną pasją – historią. – Wtedy było może pięciu kolekcjonerów takich dokumentów, teraz jest ich kilkuset. To elitarne towarzystwo – głównie prezesi spółek giełdowych, biznesmeni, prawnicy – opowiada. Teraz Koziorowski kupuje na aukcjach i od pośredników, wcześniej chodził po eksponaty na pchli targ na warszawskim Kole.
Zauważa, że w ciągu 20 lat parania się tą dziedziną ceny ani razu nie spadły. Najszybciej rosną ceny tych najrzadszych i najdroższych. Nie traktują tego jako inwestycję, choć pewnie każdy liczy po cichu, że kiedyś sprzeda znacznie drożej.
Napad? Kradzież? W przypadku zabytkowych papierów wartościowych to musiałby być najgłupszy złodziej na świecie. Wszystkie dokumenty mają seryjne numery, które kolekcjonerzy spisują, a ich środowisko jest bardzo małe. Pod tym względem spokojni wydają się być kolekcjonerzy starych dokumentów i książek. – Papier waży więcej niż żelazo i kto by się połapał w tych naszych półkach i szafach – rzuca żartem Waldemar Łysiak.
Koziorowski jest dumny ze swoich zbiorów liczących ponad 2 tys. sztuk. Ma nawet akcję Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, Resursy Kupieckiej i cukrowni Leonów – wszystkie z XIX wieku. Do papierów tej pierwszej firmy należy polski rekord cenowy. Niedawno akcja poszła za 25 tys. zł. Z drugiej strony na aukcjach czy Allegro można dostać akcje przedwojennego Banku Polskiego za tylko 15 zł.
Na aukcjach w Niemczech czy USA, gdzie rynki kolekcjonerskie są najsilniejsze, ceny wcale nie są wyższe niż w Polsce. Owszem, mają więcej gotówki, ale i podaż jest większa. Takich papierów w rozwiniętych gospodarkach zachodnich emitowano mnóstwo i nie zostały przetrzebione w czasie wojny i komunizmu, gdy okazały się bezwartościowymi świstkami. Po wojnie znajdywano ich w Polsce dużo – szczelnie zapakowane i ukryte przez właścicieli w rurach kanalizacyjnych. Sądzili, że tylko tam będą bezpieczne. I były, tyle że ich właściciel już nie. Niedawno podczas remontu starej kamienicy znaleziono w ten sposób pokaźny pakiet akcji Filharmonii Warszawskiej.
Na Zachodzie najwyższe ceny, zdecydowanie wyższe niż w Polsce, osiągają tylko papiery z autografami właścicieli, np. Rockefellera ze Standard Oil Company. Ich wartość sięga dziesiątek tysięcy dolarów.
Czy zainteresowanie starymi dokumentami i książkami zniknie wraz ze słabnącą pozycją papieru w naszym życiu? – Mieliśmy dyskietki czy kasety magnetofonowe. Znikały, a papier trwa – przekonuje Kochlewski.
Jednak bibliofile zmierzą się niebawem z innym problemem. Jeśli ceny będą rosły w takim tempie, niechybnie pojawią się fałszerstwa. Ta plaga dotknęła już rynku sztuki. Już teraz zdarzają się w przypadku okładek starych książek, a podrobić i postarzyć papier nie jest specjalnie trudno w dobie nowoczesnej technologii. – To jednak przyjdzie. Być może jeszcze tego dożyję – dodaje z obawą Waldemar Łysiak.
Paweł Rożyński - Rzeczpospolita - Fragmenty artykułu - 28.04.2012 r.